Mimo to Robert nie narzekał. Nie należał do tych płaczliwych, trudnych dzieciaków. Większość rzeczy zachowywał dla siebie. Nawet ból.
Pewnego dnia wspinał się na oparciu fotela. – Nie rób tego – ostrzegła go Cynthia. "To jest niebezpieczne." Nie posłuchał, po prostu poszedł się wspinać. Sekundę później runął na podłogę.
"Wszystko w porządku?" — spytała Cynthia.
"Tak." Ale potem wycofał się do swojego pokoju.
Cynthia czekała, aż się pojawi. Ale kiedy po dwudziestu minutach nadal się nie pojawiał, weszła do środka, żeby sprawdzić, co z nim. Znalazła go zwiniętego w kłębek na łóżku, z trudem powstrzymującego szloch. Co wymagało trochę pracy, ponieważ kontuzja okazała się nie lada sprawą. Złamał obojczyk.
Cekiny. Wstążki. Wysokie obcasy jej matki. W Merrick czteroletnia Jennifer wykazywała zamiłowanie do przebieranek, a gdy była już w kostiumie, dumnie chodziła, śpiewała i kręciła się jak wirujący ludzki top.
Czasami była trochę zbyt żywiołowa. Matki towarzyszy zabaw uznały ją za nadpobudliwą i trudną do kontrolowania. Jedna z matek wspomniała o tym ojcu Jennifer, a on zasugerował, żeby podczas odwiedzin Jennifer dostawała dietetyczny napój gazowany zamiast pepsi czy coli, ponieważ cukier nadmiernie ją pobudza.
Ale frywolność Jennifer dobrze jej służyła. To zwróciło jej uwagę, przyjaciele. Pewnego popołudnia, kiedy razem z siostrą odwiedzała dwóch chłopców, z których starszy uważał Jennifer za dziecko i ignorował ją, wzięła młodszego brata na bok, ubrała go i siebie w makijaż i zabawne kostiumy, i zaczęła hasać po pokoju. Starszy chłopak, chcąc ją odrzucić, załamał się jednak i śmiał, aż myślał, że boki mu pękną. „Możesz być naszym nadwornym błaznem” — powiedział i wyjaśnił, jak królowie trzymają służących tylko po to, by ich rozśmieszyć.
Latem 1972 roku, tuż przed ukończeniem przez Roberta sześciu lat, Cynthia pojechała z nim i jego matką do Irlandii z wizytą u rodziców Phyllis. Trzej Amerykanie polecieli do Shannon, a następnie wybrali się w podróż w głąb irlandzkiej wsi, do miasta Bournacoula w hrabstwie Leitrim, gdzie mieszkali Shanleyowie i gdzie dorastała Phyllis. Leitrim to jedno z najbiedniejszych hrabstw w Irlandii, długi, wąski pas ziemi, który sprawia wrażenie odległego, zapomnianego. Również farma Shanleyów, przynajmniej dla Cynthii, wydawała się zapomniana, należała do przeszłości. Dom wiejski był chaotycznym budynkiem z czterema sypialniami. Przed nim była brukowana droga, ale za nią były zagrody dla kur i kaczek, a dalej pola, na których pasły się krowy i konie. Jeszcze dalej w oddali rozciągały się opustoszałe torfowiska. Ojciec Phyllis pojechał wozem na bagna i przywiózł torf, a matka Phyllis gotowała nim na wielkim, poczerniałym piecu. Dusiła i dusiła na powierzchni pieca, a w jego starożytnym piecu piekła bochenki pysznego chleba. Piekła codziennie, mówiąc Cynthii: „Chleb nie jest taki sam, jeśli jesz go, gdy jest stary. Nawet jednodniowy.
Opiekunka była zachwycona ilością pracy, jaką starzejący się Shanleyowie musieli poświęcić na zadania, które nie zajmowały wcale czasu w domu, gdzie pstryknięcie pokrętła przynosiło paliwo, a chleb mógł być świeży jak nowy w zamrażarce. „Życie tutaj jest takie ciężkie” – powiedziała.
„To nic, zupełnie nic” – odpowiedziała pani Shanley. „Ależ jeszcze kilka miesięcy temu musieliśmy iść na górę do łazienki po wodę do zmywania naczyń. To albo zaczerpnij wody z kuchennej pompy.
Nic dziwnego, pomyślała Cynthia po wycieczce do Bournacouli, że pani Chambers chce Roberta w St. David's, mimo że oznacza to, że codziennie musi podróżować tak długo i nie ma nikogo w swoim wieku, z kim mógłby się bawić po szkole. Chce, żeby nadrobił to, czego jej brakowało. Ma amerykański sen.
W 1973 roku małżeństwo Levinów się rozpadało. Do pewnego stopnia problem leżał w ich temperamentach. Obaj byli pobudliwi i burzliwi. Ale mieli też inne priorytety. Ellen Levin lubiła podążać za artystycznymi i bohemicznymi przyjemnościami – była „dzieckiem-kwiatem, który pozostał po latach sześćdziesiątych”, wspominała jedna z jej przyjaciółek. Steve był bardziej surowy i pragmatyczny i coraz bardziej koncentrował się na swoim biznesie związanym z nieruchomościami.
Ostatecznie para rozstała się. Steve przeniósł się na Manhattan, a Ellen została w Merrick z dwiema małymi dziewczynkami. Jennifer miała pięć lat.
Siedmioletni Robert rozpoczynał naukę religii w St. David’s, ucząc się pod okiem energicznego i rozważnego księdza, ojca Thomasa Leonarda. Klasy Leonarda były pełne nieśmiałych, uważnych, dobrze wyszorowanych twarzy. Robert był tylko jednym z tłumu. Ale matka chłopca to inna historia. Zawsze zabierała głos na zebraniach rodziców i dawała odczuć swoją obecność.
Do tego czasu codziennie opuszczała hrabstwo Leitrim. Nadal mówiła z akcentem i trzymała się surowych przekonań religijnych swojego dzieciństwa, ale szybko stawała się coraz bardziej amerykanizowana - i we wszystkich zewnętrznych przejawach Amerykaninem z wysokiej klasy społecznej. Robiąc staranne i sprytne zakupy, często w sklepach z używaną odzieżą, którym kobiety takie jak te, dla których pracowała, ofiarowywały swoje szafy, gdy miały zaledwie jeden sezon, ubierała się z wyrafinowanym stylem East Side. Gdy bawiła się w domu, nakrywała do stołu delikatną pościelą i porcelaną, tak jak robiły to kobiety, u których pracowała, różniąc się od nich tylko tym, że swoje towary kupowała w podrzędnych antykwariatach.
W 1974 roku, kiedy Robert miał osiem lat, Phyllis zapisała go do Knickerbocker Greys, pozaszkolnej grupy musztry wojskowej, która uczyła dobrze sytuowanych chłopców dyscypliny i patriotyzmu i zyskała przydomek „Prywatnej Małej Armii Rejestru Społecznego”. Wiedziała, że Szarzy nie byli tym, czym byli. Kiedyś byli tak elitarni, że nawet niektórzy z najbogatszych nowojorskich chłopców nie mogli się do nich przyłączyć. Kiedyś były poligonem dla książąt miasta. Frederick Warburg i Cornelius Vanderbilt byli Szarakami. Podobnie Nelson Rockefeller, John Lindsay i Thomas Hoving. Ale wszystko się zmieniło. Najbardziej wpływowe społecznie rodziny w mieście odwróciły się od grupy, a ich dezercja, w połączeniu z antymilitarnymi nastrojami, które ogarnęły kraj podczas wojny w Wietnamie, ułatwiły dołączenie do Szaraków. Mimo to korpus wciąż przyciągał swoich członków głównie z najbardziej ekskluzywnych prywatnych szkół Manhattanu. Phyllis zdawała sobie z tego sprawę i bardzo chciała zobaczyć, jak Robert wstępuje w szeregi i zawiera odpowiednie przyjaźnie.
Robert był zdenerwowany, kiedy po raz pierwszy przechodził przez masywne bramy z kutego żelaza i majestatyczne drewniane drzwi przypominającej fortecę zbrojowni na Park Avenue, w której spotykali się Szarzy. Od lat widywał w swojej szkole starszych chłopców noszących na zajęcia mundurki Greyów i marzył, żeby też je nosić. Słyszał jednak, że pierwszego dnia będzie musiał wziąć udział w konkursie i bał się, że nie zda egzaminu. Nie musiał się martwić. Pierwszy dzień minął mu bezproblemowo, został przyjęty do korpusu, a rodzice kupili mu upragniony mundur. Zaczął marzyć zaraz po tym, jak napisał w szkolnym wypracowaniu, o zostaniu sierżantem. Sierżanci muszą nosić miecze.
Separacja ciążyła na Ellen Levin. Utknęła na przedmieściach z naciskiem na nuklearną solidarność rodzinną i cała harówka związana z opieką nad dziećmi spadła na jej barki. Kiedy Jennifer miała około sześciu lat, postanowiła przeprowadzić się do Kalifornii. Słyszała, że na Zachodzie ludzie żyją inaczej. Były całe kompleksy zamieszkałe przez osoby samotne lub rozwiedzione mieszkające z dziećmi. Były komuny i kolonie, beztroski tryb życia. Pojechała do Los Angeles z dwiema małymi dziewczynkami.
W LA wynajmowała mieszkanie na rozległej posiadłości, która podobno należała kiedyś do Rudolpha Valentino. Posiadłość była wypełniona rodzicami w separacji, z których wielu było pisarzami, piosenkarzami i aktorami. Rozumieli swoje trudności i pomagali sobie nawzajem w opiece nad dziećmi i obowiązkach domowych. Ich towarzystwo złagodziło samotność i macierzyńskie ciężary Ellen. Wkrótce poszła do pracy, dostając pracę w agencji reklamowej.
Szarzy spotykali się na musztrze dwa razy w tygodniu, a przez cały rok na przeglądach strojów i wycieczkach na mecze piłki nożnej i do baz wojskowych. Robert, w wieku ośmiu i pół roku, regularnie uczęszczał na uroczystości Graysa i wkrótce stał się wzorowym kadetem. Nauczył się obracać i paradować, maszerować i manewrować. Nauczył się posługiwać mieczem, o którym marzył. Dołączając do sobotniego klubu strzeleckiego grupy, nauczył się nawet strzelać z karabinu.
Pod koniec drugiego roku jego pracy w organizacji jego rodzice postanowili — być może dlatego, że spędzali tak dużo czasu na przewożeniu Roberta na imprezy Grays — przenieść się
na Manhattan. Phyllis znalazła mieszkanie w wieżowcu z czerwonej cegły tuż przy samej Park Avenue – zaledwie kilka przecznic od zbrojowni. Był mały, z niskimi sufitami i kilkoma detalami architektonicznymi, i znajdował się w najmniej modnej części modnego bulwaru – w połowie lat dziewięćdziesiątych, zaledwie kilka ulic na południe od hiszpańskiego Harlemu. Ale Phyllis podała przyjaciołom swój nowy adres z cichą, ale niewątpliwą dumą.
Nadal pracowała jako pielęgniarka, ale przyjmowała doraźne zlecenia. Pani Hearst, dla której pracowała wyłącznie przez kilka lat, zmarła. Godziny pracy Phyllis były długie i stresujące. Ale przeprowadzka do miasta dała jej więcej czasu na zainwestowanie w swoje zewnętrzne zainteresowania. Zawsze lubiła pracę organizacyjną i charytatywną, była aktywna, kiedy mieszkała w Queens w County Leitrim Society, grupie, która zbierała pieniądze dla imigrantów z jej rodzinnego hrabstwa. Teraz zaczęła zbierać pieniądze na kościół św. Dawida i wstąpiła do Stowarzyszenia Ołtarzy Kościoła św. Tomasza Morusa, który znajdował się niedaleko jej nowego mieszkania.
Prałat James Wilders, proboszcz kościoła św. Tomasza, dobrze poznał Phyllis. Czuł, że mają ze sobą wiele wspólnego. On także poświęcił się opiece nad chorymi i umierającymi. Przed przybyciem do St. Thomas's był dyrektorem kapelanów szpitalnych archidiecezji nowojorskiej, dzięki czemu kierował katolickimi księżmi w setkach lokalnych szpitali i domów opieki. pomagał pacjentom i ich rodzinom znosić perspektywę śmierci. Najgorsze było to, że młodzież umierała na białaczkę. Zawsze mówił do ich matek i ojców: Wiecie, to nie jest łatwe, to trauma, ale mały idzie prosto do domu, do nieba, nie wyrządzając nikomu krzywdy. Wiesz, najgorszym krzyżem jest to, że dziecko dorośnie i przyniesie hańbę i hańbę rodzinie.
Początkowo w mieście dziesięcioletni Robert był nieśmiały. Wychodząc z mieszkania, trzymał się blisko boku matki, często ściskając jej dłoń lub róg jej spódnicy. Z czasem jednak przyzwyczaił się do nowego środowiska i zaczął wychodzić na samotne spotkania z chłopcami, których znał z St. David’s. Kiedy był z nimi, czasami był nieśmiały, mówił cicho i czekał, aż inni chłopcy pierwsi się do niego odezwą. Ale chciał być lubiany i starał się iść tam, gdzie szły inne dzieci, robić to, co robiły inne dzieci.
Po jakimś czasie Phyllis z zadowoleniem zauważyła, że w sąsiedztwie zgromadził spore grono przyjaciół. Był popularny, powiedziała znajomym.
Billy Markey, nowy uczeń w St. David's, również zauważył, że Robert jest popularny, i mając nadzieję, że też będzie popularny, rozważał zaproszenie Roberta i jego przyjaciół na przyjęcie z okazji jego dziesiątych urodzin. Chciał je mieć, ale nie był pewien, czy przyjdą. Różnili się od niego. Był stypendystą i mieszkał na West Side. Byli bogaci i mieszkali na Wschodzie. Właśnie przyjechał do Nowego Jorku z małego prowincjonalnego miasteczka. Mieszkali w mieście od lat. Co więcej, palili już marihuanę. Widział, jak robili to w szkolnych łazienkach. To go przerażało. Ale mimo to zaryzykował i zapytał ich. I ku jego zaskoczeniu i zadowoleniu przybyli.
Przyjęcie sprawiło, że Billy poczuł się wspaniale. On i jego goście słuchali płyt, bawili się prezentami urodzinowymi, pożerali ciasto i lody, aż poczuli, że pękają. Było dużo śmiechu i żartów, a Billy po raz pierwszy od miesięcy nie tęsknił za swoją starą szkołą i starymi przyjaciółmi. Ale później, kiedy przyjęcie się skończyło i porządkował swój pokój, zauważył, że jego skarbonka została opróżniona z zawartości — dwudziestodolarowych monet, które skrupulatnie zaoszczędził z kieszonkowego. Nie był pewien, kto zabrał pieniądze, ale sądził, że Robby Chambers lub jeden z jego bliskich przyjaciół. Widział grupę obserwującą bank.
Pewnego popołudnia tego roku Andy Lockheart, dziesięciolatek, który chodził do innej prywatnej szkoły w East Side niż ta, do której uczęszczali Robert i Billy, zadzwonił do swojego przyjaciela. Miał szczęście, powiedział podekscytowany: przekonał mężczyznę idącego do sklepu monopolowego, żeby wziął jego pieniądze i przyniósł mu butelkę.
Andy i jego przyjaciel pili od ósmego roku życia, podkradając kieliszki z barków rodziców. Ale ostatnio zaczęli czuć, że strzał tu i strzał tam wcale nie jest zabawny. Chciały całą butelkę mocnego trunku, ale bały się ukraść jedną rodzicom, więc zaczęły kręcić się po sklepach monopolowych, ubrane w schludne niebieskie blezery zapinane na mosiężne guziki i uprzejmie prosząc klientów o pomoc. . Wszyscy je odrzucili, ale dzisiaj Andy w końcu odniósł sukces. „Wiedziałem, że prędzej czy później to się stanie” – radował się przed swoim przyjacielem.
„Wydaje się”, powiedział przyjaciel Andy'ego, „to jest Nowy Jork”. Potem zapytał Andy'ego, w którym sklepie mu się poszczęściło. Andy powiedział mu, że to sklep, o którym słyszał od kilku chłopców z St. David's, z których jeden nazywał się Robby Chambers.
Billy Markey trzymał się z daleka od chłopców, o których sądził, że obrabowali jego skarbonkę. Ale nie mógł ich całkowicie uniknąć. Chodził z nimi na niektóre zajęcia. Uprawiał z nimi sport. Brał nawet udział w szkolnym konkursie z nimi. Robert Chambers ma najlepszą część, dąsał się Billy. To generał wojny secesyjnej, cały ubrany w mundur.
Sam Billy był tylko żołnierzem piechoty. Miał kręcić się w kółko i psuć uporządkowany marsz kolumny żołnierzy, a generał miał go popchnąć, żeby ustawił się w szeregu i zachowywał. Kiedy nadeszła wskazówka, Billy kręcił się w kółko, a Robert pchał. Ale to nie było jak gra aktorska. To było naprawdę mocne uderzenie. Robert próbuje mnie skrzywdzić, Billy zaniepokoił się przez chwilę. Potem pomyślał: Nie, to bardziej tak, jakby pił lub palił trawę i nie wie, jak mocno naciska.
W Kalifornii Jennifer chodziła do szkoły publicznej. Była równie ekstrawertyczna i niepohamowana, jak jako małe dziecko, mała dziewczynka, która uwielbiała zwracać na siebie uwagę i nie miała żadnych skrupułów, by o nią zabiegać. Pewnego dnia paradowała po Hollywood Boulevard w dużym kapeluszu i szpilkach swojej matki. Innego dnia, odwiedzając restaurację przyjaciółki mamy, bawiła się w kelnerkę, sprzątała ze stolików i, nie rozumiejąc jeszcze zasad dawania napiwków, zabawnie opowiadała gościom, że ma nadzieję, że wkrótce wrócą, jednocześnie wręczając im ćwierćdolarówki.
Od czasu do czasu widywała się z ojcem. Ona i Danielle udały się na wschód, aby odwiedzić go podczas świąt Bożego Narodzenia i letnich wakacji, a on latał nad wybrzeże trzy lub cztery razy w roku.
Radził sobie dobrze. Jego biznes nieruchomości kwitł. Mieszkał we wschodnich latach sześćdziesiątych, między alejami Madison i Park. I miał dziewczynę.
Była to Arlene Voorhust, młoda katoliczka, która została wdową i nie miała dzieci. Jennifer uważała ją za piękną. Nie żeby jej matka też nie była piękna. W rzeczywistości Arlene i Ellen Levin wyglądały podobnie. Ale Arlene była ciemniejsza, szczuplejsza, bardziej efektowna. Jennifer ją podziwiała. Ale podobnie jak wiele małych dziewczynek, które wyobrażają sobie, że kiedy ich ojcowie rozwodzą się z matkami, wygrały bitwę Edypa tylko po to, by odkryć, że mają nowego rywala o miłość ojca, ona również miała do niej urazę.
Kiedy miała osiem lat, Steve i Arlene pobrali się. Ślub odbył się w nowojorskim ratuszu. Czy to dlatego, że Ellen Levin nie chciała, aby jej córki uczestniczyły w ceremonii, czy dlatego, że Steve i Arlene tego nie chcieli, czy też dlatego, że sami woleli trzymać się z daleka, Jennifer i Danielle nie były obecne na ślubie.
Robert stał się wysoki i szeroki w ciągu następnego roku lub dwóch - wyższy i szerszy niż większość jego kolegów w wieku w St. David's lub w Greys. Jego twarz nabrała nowej, niemal męskiej urody, a ciało, wzmocnione marszem w zbrojowni, nabrało siły.
Sprawił rodzicom wielką radość. Został ministrantem w St. Thomas's i został tam bierzmowany pod patronatem ojca Theodore'a McCarricka, dobrze zapowiadającego się księdza, który był doradcą pani Hearst iz którym Phyllis utrzymywała kontakt po śmierci starej kobiety. . Wygrał konkurs przemówień publicznych w St. David's, zdobył kilka medali za celność w Greys i został członkiem elitarnej Gwardii Honorowej grupy. Gwardia, ubrana w lśniące białe spodnie i przyozdobione warkoczami tuniki, nosiła barwy oddziału na paradach i publicznych ceremoniach. Pewnego dnia Ronald i Nancy Reagan zostali eskortowani przez strażników na lunch kobiecego komitetu republikańskiego w hotelu Waldorf-Astoria. Kandydat na prezydenta uścisnął dłoń Roberta.
Mów Phyllis
d o swoim synu obsesyjnie. Stawał się w jej oczach wszystkim, o czym kiedyś marzyła, by stać się jej dzieckiem.
Ona sama również stawała się osobą, o której kiedyś tylko marzyła. Została zaproszona do legendarnej rady dyrektorów Szaraków, grupy, która historycznie składała się z kobiet z towarzystwa, a nawet znajomych gubernatorów i prezydentów. Ale od lat regularnie pojawiała się w dni musztry, by sprawdzać obecność, a w dni przeglądów, by upewnić się, że buty kadetów są wyczyszczone, a ich fioletowe szarfy dokładnie zawiązane. I zawsze ciężko pracowała, by wykorzystać bogate kontakty, które nawiązała w pracy, do pozyskiwania datków dla organizacji. Była niezwykłą zbieraczką funduszy, a Szarzy to zauważyli i chcieli, żeby znalazła się w zarządzie.
Wiosną 1979 roku, na kilka miesięcy przed ukończeniem przez Roberta trzynastego roku życia, Szarzy poszli dalej i wybrali ją na swoją przewodniczącą. Zdobycie tytułu było wątpliwe, ponieważ grupa miała problemy z rekrutacją. Ale był to również ekscytujący czas, ponieważ organizacja miała wkrótce obchodzić sto lat. Podniesiona na duchu Phyllis natychmiast przystąpiła do pracy nad rozgłosem dla grupy i zorganizowaniem setnej rocznicy.
Jesienią pierwszy sezon prezydencki otworzyła lunchem w Klubie „21”. To był świąteczny dzień. Podchorążowie, wśród nich Robert, nosili medale i nosili nakrycia głowy z piórami. Dostojni goście – wśród nich był stary przyjaciel Phyllis, ksiądz McCarrick, niedawno mianowany biskupem – wznosili toasty, a członkowie zarządu i sympatycy organizacji wygłaszali inspirujące lub zabawne przemówienia. „Nie chodzi o to, by szkolić tych chłopców do przywództwa społecznego”, powiedział były prezydent, „ale o przywództwo na całe życie”.